Jak sprzeniewierzyć siebie

Jak sprzeniewierzyć siebie – Włodek Kaczkowski z przynależnym sobie wdziękiem i autodystansem opisuje Jak sprzeniewierzyć siebie.

“Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, poległem, a proste, czy bardziej skomplikowane wymówki mnie nie interesują.” Tak pisze Włodek o tym, jak sprzeniewierzyć siebie.

Jak sprzeniewierzyć siebie

Jak sprzeniewierzyć siebie

Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Przepraszam, że w czasach korona wirusa znowu o sobie, ale coś trzeba robić, żeby nie zwariować. A wiemy wyłącznie to, co przeżyliśmy. Reszta wiedzy jest tak naprawdę do wyrzucenia na śmietnik, zwłaszcza w sytuacji zagrożenia jak ta.

Zdawałem na pierwsze studia w 1973 roku. Dla wyjaśnienia, wtedy egzamin na studia nie był próbą wyboru drogi życiowej, jak teraz. Był wyścigiem o życie. Wszyscy mężczyźni, którzy nie zdali na studia, dostawali powołanie do wojska, co w moim przypadku w ogóle nie wchodziło w grę. Byłem zdeklarowanym pacyfistą i zdawałem sobie sprawę, że mimo panującej na wsi opinii, że dopiero wojsko robi z chłopaka mężczyznę, dwuletniej służby bym nie przeżył. A tu w dokumentach kategoria A, więc do wyboru była tylko jeszcze symulacja braku zdrowia psychicznego lub samookaleczenie. Krążyły o tym barwne legendy i poważnie brałem to pod uwagę.

Chciałem, co prawda dostać się na wymarzone studia, czyli na filologię polską Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, ale zdawałem sobie sprawę, że mogę nie zdać.

U nas w miasteczku pewnych książek nie było, znałem je tylko ze słyszenia, nauczyciele też raczej zesłani byli tutaj przypadkowo, więc na ich pomoc nie mogłem zbytnio liczyć.

Ale ku mojemu zaskoczeniu pierwsze dni egzaminów poszły mi bardzo dobrze, po pisemnym i ustnym z polskiego i historii raczej sugerowano, że jest w porządku, a moje przygotowanie i oczytanie nawet przewyższa miejskich kolegów.

Po dwóch dniach podszedł do mnie jeden z egzaminujących i poufnie przekazał, że właściwie jestem już przyjęty, pozostał mi tylko jeden drobiazg, muszę zdać poprawkę z języka rosyjskiego.

To był oczywiście obowiązkowy język i widocznie poprzeczka ustawiona była bardzo wysoko, bo pisemnego egzaminu nie zdało 85% zdających.

Termin został podany i w nowym budynku uniwersyteckim na Bielanach miało dojść do poprawek ustnych. Obecny był tam dziki tłum, bo nie wyodrębniono ani lepszych, ani gorszych, oficjalne podsumowanie wyników miało nastąpić dopiero później.

Egzamin okazał się być formalnością: rusycystka zadawała dwa pytania Kak tiebia zawut? I trzeba było odpowiedzieć: Mienia zawut (i tutaj imię – ważne, że to dopełniacz) i Skolko tiebie liet? I trzeba było odpowiedzieć: Mnie … liet. (tutaj ilość lat, ważne, że to celownik).

Kolejka posuwała się żwawo, atmosfera ulegała coraz większemu rozluźnieniu, bo wyglądało na to, że tego egzaminu nie można było oblać i nikt nie był zagrożony. Byłem już z przygodnymi kolegami blisko wejścia, kiedy z sali wyjrzała egzaminatorka i poprosiła o ciszę, bo gwar przeszkadza jej w przeprowadzaniu rozmów.

I tu wydarzyła się rzecz, która parokrotnie później kosztowała mnie utratę wielu kontaktów i często nawet możliwości zrobienia kariery.

Nie mogłem się powstrzymać od żartu, który wydawał mi się bardzo zabawny i chciałem nim wzbudzić poklask moich towarzyszy niedoli, a przy okazji mnie samego postawić w pozytywnym świetle. Zasugerowałem, że można by przyspieszyć przepytywanie, bo przecież już wszyscy odróżniamy Mienia zawut i Mnie (ileś tam) liet. Pani zatrzymała swój wzrok na mnie i wróciła do sali.

Po jakichś dziesięciu minutach nastąpiła moja kolej. Ku mojemu zaskoczeniu pani nie zadała stereotypowych pytań, tylko spytała o jakąś czytankę z trzeciej klasy. Jakoś tam wybrnąłem, ale okazało się, że to nie wystarcza. Pytała dalej: „Kakoj wasz liubimyj pisatiel?” Odetchnąłem z ulgą i z ogłosiłem z dumą, że Dostojewski. Wiedziałem, że żadnego z jego utworów nie ma w lekturach i że będę mógł popisać się swoją wiedzą. „A szto wy czitali Dostojewskogo?” No to wymieniam , że „Zbrodnię i karę”. „Biesy” „Idiotę” i „Braci Karamazow”. Czuję się już zwycięzcą, kiedy słyszę na zimno wypowiedziane słowa: „Tolka eta? I eto wasz liubimyj pisatiel?”

Zamurowało mnie, a po chwili mierzenia mnie wzrokiem, pani wypowiedziała druzgoczącą formułę: „Nie mogę panu zaliczyć tej poprawki”.

Krew odpłynęła mi do nóg, ale egzaminatorka wyraźnie na coś jeszcze czekała. Oczami wyobraźni zobaczyłem siebie wracającego do wiejskiego pługa, a potem powołanego w żołnierskie kamasze.

I wtedy popełniłem rzecz straszną. Tak się złożyło, że w moim liceum nauczanie języka rosyjskiego stało na niezłym poziomie. Uczył nas wymagający pedagog, który rosyjski znał z jakichś życiowych doświadczeń, nigdy nie spytaliśmy go, jakie to były doświadczenia, teraz domyślam się, że niekoniecznie były radosne. Do tej pory pamiętam i sam niekiedy powtarzam wbijane nam przysłowie: „Nie chocziesz nie nada, zachoczesz nie budiet”.

A teraz pod surowym wzrokiem egzaminatorki zacząłem tłumaczyć się, że uczyłem się rosyjskiego w małym miasteczku, że mieliśmy słabych pedagogów i że to nie moja wina, ze nie znam całego Dostojewskiego, bo nie było jego książek w naszej bibliotece (co akurat było prawdą).

Pani wysłuchała mojego poniżania się, a potem pogardliwie wstawiła zaliczającą trójkę. Wyraźnie miała satysfakcję, że udało się doprowadzić mnie do tej sytuacji, taka mała zemsta za mój nie w porę wypowiedziany żart pod drzwiami.

Wyszedłem na korytarz i mimo, że wiedziałem, że uratowałem swoje przyjęcie na studia, nie było we mnie krztyny radości.

I do tej pory to we mnie tkwi, mimo, że mój profesor rosyjskiego z liceum przebaczył mi, kiedy opowiedziałem mu tę historię. I że widziałem potem mnóstwo ludzi, którzy zapierali się siebie, swoich przyjaciół i swoich przekonań z dużo błahszych powodów. To mnie w ogóle nie usprawiedliwia.

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, poległem, a proste, czy bardziej skomplikowane wymówki mnie nie interesują.

“Jak sprzeniewierzyć siebie”
Włodzimierz Kaczkowski

https://www.facebook.com/wlodzimierz.kaczkowski/posts/2760033270712331


#moralność