Mieszkowski “Fałszywy Chrystusik”

Mieszkowski – “Fałszywy Chrystusik” Czy wcielenie seksu, brutalności i groteski jako podstawowych zasad organizacji czasoprzestrzeni sceny skutkuje po stronie widza powołaniem wielkiej narracji?

Mieszkowski Fałszywy ChrystusikMieszkowski – “Fałszywy Chrystusik”

Leszek Pułka

„Zapewniam pana, że Krzysztof Mieszkowski nie chodzi. On się unasza” – żartował dobrych kilkanaście lat temu nieżyjący już aktor Teatru Polskiego Zygmunt Bielawski. Plotka teatralna ujawnia obawy, kanalizuje stresy, bywa jedyną formą obrony aktora przed światem zewnętrznym. Dyrektor, krytyk, kierownik literacki, a nawet reżyser to zawsze agresorzy.

O teatrze zacząłem pisać zawodowo w 1992 roku. Pamiętam, że Krzysztof Mieszkowski już wtedy krążył wokół Teatru Polskiego. We Wrocławiu aktorzy mówili o nim „fałszywy Chrystusik” ze względu na egotyczny, proroczy ton, przynależność do sekty badaczy dzieła Grotowskiego (Ośrodek Grotowskiego wydawał „Notatnik Teatralny”, którym kierował Mieszkowski) oraz – przede wszystkim – z powodu bujnej czupryny.

W urzędach i wydziałach znanych mi instytucji kultury powtarzano jak mantrę, że Teatr Polski to marzenie Mieszkowskiego. Ten najpierw przymierzał się do sojuszu z Jackiem Wekslerem. Przez jakiś czas był kimś w rodzaju konsultanta literackiego teatru. Potem na kilka lat przepadł – dla TVP. Rola komentatora bieżącego i historycznego życia teatralnego dała mu pozycję arbitra.

Aktorów irytowały opinie prezentera Mieszkowskiego, teatrolodzy próbowali odnaleźć pisma krytyka Mieszkowskiego. Współpraca z Romanem Pawłowskim, który na łamach „Gazety Wyborczej” i ekranach „Magazynu Teatralnego” w TVP2 wymyślał z  Mieszkowskim co i rusz następne pokolenia współczesnych dramaturgów, skutkuje do dziś. Mieszkowski jako dyrektor Teatru Polskiego nie zrobił niczego, czego wcześniej nie odtrąbił, nie ogłosił lub nie ucukrował Pawłowski. Poszedł tropem namaszczonych pewniaków estetycznych i środowiskowych.

7 września 2006 roku Mieszkowski otrzymał nominację dyrektorską. Prawda, że w sytuacji dość osobliwej – od lat Dolny Śląsk i Wrocław nie radzą sobie z teatrami. Legnica, Jelenia Góra i Wałbrzych chyboczą się nad przepaścią finansów. We Wrocławiu poza teatrami offowymi nie dzieje się nic, co zapada w pamięć albo wyraża spór o estetykę pokoleń. Jest poprawnie i nudno. Urzędowy audyt i frekwencja to kategorie obezwładniające.

Wydawało się, że Krzysztof Mieszkowski, festiwalowy bon vivant, bohater ogólnopolskich mediów, zerwie z nudą. Zapewne przygotowanie repertuaru z marszu było trudne, ale spodziewałem się, że jak każdy marzyciel ma w brulionach zapisaną kompletną listę snów. Oczekiwałem dramatów i komedii granych nawet w scenografii dwóch krzeseł i prześcieradła, ale dławiących gardło, wzbudzających łzy. Zobaczyłem teatr niemal ogromny. Statyczny i – nadal nudny.

Po odejściu Wekslera, Budzanowskiego i Toszy właściwie nie stało się nic. Co prawda Mieszkowski pracowicie wyczyścił dawny image teatru. Nie zmienił fasad, ale kompletnie przebudował PR i marketing. Stworzył zespół przygotowujący samodzielne strony internetowe każdej z premier. Te strony bywają interaktywne. Ze starannie wyretuszowanymi poglądami krytyków. Za to można sobie poklikać w grafy i ikony. Posłuchać psychodelicznej muzyczki. Poanimować antyestetyczne mapety.

Ale to właśnie wspomniane strony WWW przekonają nawet niedowiarków, że teatr Mieszkowskiego stał się nowocześnie opakowanym, designerskim, lecz płaskim pudełkiem, w którym tak naprawdę nie dzieje się nic, czego byśmy nie widzieli, nie słyszeli lub nie wiedzieli.

Z pewnością w teatrze Mieszkowskiego zabrakło wielkiej sztuki i dyscypliny czasu. Nieznośne dłużyzny obezwładniały banalne sztuczki. W listopadzie 2006 roku ekipa Mieszkowskiego pokazała „Terrordrom Breslau”. Spektakl wdarł się w przestrzeń miasta. Inskrypcje, instalacje świetlne, huczek w prasie. I irytująco banalna inscenizacja Wiktora Rubina. Aurę dystopii preparowano za płotem z desek. Bohaterów zamknięto w plastikowym, szarym baraczku – niczym w akwarium McDonald’sa.

Bohaterowie gadali o sobie niczym domorośli terapeuci z ezoterycznych kanałów TV. Nieznośnie długo. O terrorze. O homoseksualnym bzykaniu. Niejako przy okazji cięgi wzięła mieszczańska rodzina – ojciec gwałcił żonę i rosyjską służącą. Szef telewizji miał kochankę. Terrorysta V chętnie bratał się z brutalami. Prawdopodobieństwa za grosz. Sporo kiczu i grafomańskiej niby-filozofii. Puenty: że ludzie są pokraczni, że geje bywają wariatami, związki małżeńskie toksyczne, a terror nieludzki. Z zapowiadanej furii artystycznej wyłonił się tabloid.

W grudniu było o ton spokojniej. Ale nawet Monika Pęcikiewicz przykroiła „Trzy siostry” do dyrektorskiej pychy. Oglądaliśmy aktorów we współczesnych ciuchach w kontenerze mieszkalnym. Czkawka po Castorfie. I tyle rewolucji. Kostiumy, współczesny seksualizm i przekleństwa miały odświeżyć Czechowa. Rozwleczona ku zascenium przestrzeń pod gigantycznymi arkadami obezwładniła mechanizm komediodramy – opowieść o fobiach i lękach ludzi nieważnych i przegranych brzmiała niewiarygodnie. Ocalili rzecz aktorzy.

W styczniu 2007 roku dopadły nas „Dziady. Ekshumacja” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Lawina anegdot i banialuk wałkowanych przez upiory literatury i kina – „Kartotekę”, „Sennik polski”, „Eroikę”, „Bożą podszewkę” czy ,,Niskie Łąki”. Znów scenografia uziemiła zdarzenia. Siedzieliśmy w kościele-sali balowej. Obok podestu-stołu, którego ramiona niczym przekątne krzyżowały scenę. Brzydko, bez aluzji, z łopatologicznymi podtekstami. Konrad to polityk-populista przewodzący bandzie łazęgów spod Stadionu Dziesięciolecia. Plotą ciągle to samo. O polskim nacjonalizmie. O ciemnocie. O tchórzostwie i zdradzie. O kłamstwie polityki. Z rzeczy nowszych – o lustracji. Trudno ich jednak traktować poważnie. Te „Dziady” to wyłącznie ciąg teatralnych skeczy z kabaretowych spotkań w telewizyjnej Dwójce, tyle że jeszcze mniej wybrednych – tabernakulum po rozchyleniu ukazuje kebab na rożnie.

W lutym „Lincz” Agnieszki Olsten. Trzy niedługie sceny ogołocone z życia. Historia emocjonalnych zombi. Po raz pierwszy ciekawa scenografia – zostajemy zmuszeni do przemarszów. Najpierw wchodzimy do szpitalnej sali. Z rzeczy ważnych: mizdrząca się pielęgniarka-lesbijka, znudzony chorobą żony mąż i kochanka z dawnych lat. Nie zaiskrzyło. Głód seksu tylko sugerowany.

W pomieszczeniu obok obrazy rozkołysanych gałązek wyświetlane z projektorów. Słyszeliśmy, co ładne, porażającą ciszę i siebie – oddechy, westchnienia, szuranie stóp. Fizjologia wypełniła czarno-białe pudło sceny. Starzejąca się malarka walczyła o miłość wariatki codziennie czekającej na dworcu na kochanka, który przepadł przed laty. Obie walczyły o trwanie złudzeń. Półnaga kochanka i zbrudzona krwią po próbie samobójczej artystka składają swoje lęki niczym papier i klocek drzeworytu. Ładne, lecz zimne. Ani terapia, ani Bergman.

W marcu kompletna klapa. Operowy „Don Juan wraca z wojny” Gadiego Rolla. Sala aż jęknęła – pustą scenę pokryto sztucznym śniegiem. Aktorzy grali oddaleni o kilkanaście metrów. Odgrodzeni stołami biesiadnymi i hałdami śniegu, wrzeszczeli ku sufitowi. Don Juan ganiał przed dziewięcioma aktorkami, zdyszany wikłał się w krótkodystansowe z konieczności związki, aby wykorzystać lub/i upokorzyć kobiety. W finale, stojąc nad grobem narzeczonej, Don Juan narzeka: „Byłem bałwanem” i zamarza w cmentarnej zaspie w welonie sztucznego śniegu. Kochanki gaszą światełka. Pink Floyd śpiewają z taśmy „Goodbye Blue Sky”. Kurtyna. Więcej pytań stawiał „Korowód” Marka Grechuty.

Jesienią Mieszkowski pokazał „Zaśnij teraz w ogniu” Przemysława Wojcieszka. Love story początkujących aktorów, szukających pracy w Warszawie. Tekst gęsty, choć w przeciwieństwie do legnickiego „Made in Poland” zaledwie anegdotyczny. Teatr jako świat to – okazało się – mało, aby dać rzeczywistości w pysk.

Postacie żyją w kłamstwie, zdradzając partnerów, oszukując siebie. Jak zawsze w teatrze Mieszkowskiego – muszą pogaworzyć i pobrykać homoseksualiści. Wszyscy samotni, wszyscy erotomani. Lista tematów jak w „Przyjaciółce”: toksyczni rodzice, erotyka, moralność zawodowa, wiara. Jedyny atut – oprócz aktorstwa – dźwięki z pogranicza jazzu i rocka live grał Contemporary Noise Quintet.

W grudniu Strzępka – ze „Śmiercią podatnika” Demirskiego. Jak zawsze u tego dramawritera pokrętne story. Najpierw performans ze Świętem Brania Kredytów w foyer. Potem kabareton w bananowej republice. Hotel-humbug i dyktator-hotelarz. W tle sporo politycznych i moralnych bredni, bananów,
sztucznych palm, zamachów stanu, homoseksualnych brykań, monologów świra. Scenografia z filmów akcji klasy D.

I karuzela cytatów: polityka na poziomie TVN24, demokracja kontra totalitaryzm, czapeczki z pomponami z kabaretu Łowcy.B, rajtuzy superbohaterów z komiksów Marvela, mundury, szarfy i ordery jak na portretach z pudełek cygar, transwestyci i faceci z gołymi tyłkami, skoki po kanapie, okruchy z filmów Quentina Tarantino, piosenka Bono w finale. Uff!

W grudniu wielki smętek. „Juliusz Cezar” Remigiusza Brzyka – spisek koronacyjny rozmemłany w czasie i przestrzeni. I wszystko, z czego zapamiętam ten teatr. Scenografia opakowana gadżetami współczesności: ekrany i instalacje medialne. Sporo markowanego seksu. Plastikowe krzesełka dla widzów. Wymiana przestrzeni – widzowie na scenie, scena na widowni. Modne ciuchy. Mikrofony i głośniki.

Zastanawiam się, czy Mieszkowski, nie deklarując się jako artysta, spróbował tworzyć teatr epicki? Czy wcielenie seksu, brutalności i groteski jako podstawowych zasad organizacji czasoprzestrzeni sceny skutkuje po stronie widza powołaniem wielkiej narracji, objaśniającej sens życia, rozterki moralne, kryzys wiary? Bo przecież spektakle Teatru Polskiego nie były inicjowane dla głupstw czy pustej zabawy. Czy oglądałem nowy naturalizm czy surrealizm?

Figura teatru-świata chyba jednak artystów Teatru Polskiego i ich dyrektora zwiodła na manowce. Bo jeśli miał to być teatr epicki, to w życiu niewiele zaczyna się w teatrze i prawie nic się w nim nie kończy. Jeśli
zespołowi Mieszkowskiego czegoś zabrakło, to pokory Wyspiańskiego. Umiejętności stania w uchylonych drzwiach i przyglądania się współczesnym. Ludziom, nie artystom.

Leszek Pułka – kulturoznawca, krytyk literacki i teatralny, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego; autor prac „Kultura mediów i jej spektakle na tle przemian komunikacji społecznej i kultury popularnej” (2004), „Książki i ekrany. Eseje o kulturze popularnej” (2005).


#Mieszkowski