Nigdy nie chciałem być reżyserem teatralnym

Nigdy nie chciałem być reżyserem teatralnym – Przepiękna opowieść Włodzimierza Kaczkowskiego o tym, jak postanowił zdawać o Filmówki.

Z rozbrajającą uczciwością Włodek mówi, że “Nigdy nie chciałem być reżyserem teatralnym”.

Nigdy nie chciałem być reżyserem teatralnym

Nigdy nie chciałem być reżyserem teatralnym

Tak naprawdę to nigdy nie chciałem być reżyserem teatralnym albo tym bardziej, jakimś tam managerem tańca. Zresztą nikt w czasach mojej młodości nie słyszał o takim zawodzie.

Podobnie jak wszyscy mężczyźni w tym wieku marzyłem oczywiście o byciu reżyserem filmowym. Bo to i sława międzynarodowa, powodzenie u kobiet i wszystkich aktorów masz na kiwnięcie palca, a nie musisz się ustawicznie im podlizywać, jak w teatrze.

Ponieważ moje studia Wiedzy o Teatrze, gdzieś w drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku, miały się ku końcowi, a na egzamin w Szkole Filmowej w Łodzi trzeba było przygotować jakąś pracę: etiudę filmową albo cykl zdjęć, wyposażony w czeską kamerę filmową wybrałem się do Skępego.

Kilka słów wyjaśnienia, ta czeska kamera, to było takie cudo, które nakręcało się na sprężynę i oczywiście nagrywało się na taśmę 8 mm, chyba nazywała się Supra, chociaż nie jestem pewien, a Skępe to jest miejscowość, niedaleko mych stron rodzinnych, które jest celem pielgrzymek religijnych z okolicznych miejscowości. Może nie dorównuje Częstochowie, ale też dysponuje cudownym obrazem Matki Boskiej i tradycja pielgrzymowania sięga tutaj podobno aż 400 lat.

Pomysł był taki: przyjechać na jeden dzień i nakręcić zdarzenia, które dzieją się w tłumie pielgrzymów i naokoło nich: modły, procesje i ołtarze, ale również stragany z dobrem wszelakim, niekoniecznie religijnym, tulące się pary nad jeziorem, dobiegające dźwięki disco znad wody i obowiązkowo pijanych facetów, którzy korzystali z okazji oderwania się od kołowrotu codziennej pracy.

Zawsze miałem i mam do tej pory lęk przed zaglądaniem w twarz ludziom, czy to kamerą, czy aparatem fotograficznym. Bo co, jeśli sobie tego nie życzą. Ale tym razem właśnie chodziło o to, żeby się przełamać. Ostatecznie miałem być filmowcem.

Pod koniec dnia byłem zadowolony z siebie. W tłumie pielgrzymów nikt jakoś szczególnie nie zwracał na mnie uwagi i udało się mi się zdobyć wiele ciekawych i kontrastujących ze sobą ujęć.

Myślałem jeszcze o tym, żeby w tym filmie dodać kilka informacji na temat tragicznego wydarzenia, które miało tutaj miejsce w 1945 roku, kiedy czołg radziecki wjechał w tłum pielgrzymów. Mówiono o tym po cichu, ale jak to na wsiach wszyscy wiedzieli i pamiętali.

Teraz wystarczyło tylko wrócić do Warszawy, odpowiednio film zmontować, dodać komentarz i studia w łódzkiej filmówce miałem już w kieszeni.

Stałem przed jedyną knajpą w Skępem, zachodziło słońce, a ponieważ moja kamera nie dysponowała zbyt czułą taśmą, mój dzień zdjęciowy miał się już ku końcowi.

Z restauracji dwóch milicjantów wyrzucało pijanego faceta, który coś wykrzykiwał. Nikogo to nie dziwiło, typowy obrazek z tamtych czasów i okolic.

I tu odezwała się we mnie natura filmowca, musiałem to mieć na taśmie, żeby dodać jeszcze jeden akcent do mojego filmu. Wyjąłem kamerę i skierowałem jej obiektyw na dziejące się przed moimi oczami wydarzenia.

Nawet nie zauważyłem, jak od tyłu podeszło do mnie dwóch innych milicjantów, którzy zdaje się zabezpieczali tę akcję, wykręcili mi ręce do tyłu, zabrali kamerę i błyskawicznie wrzucili do Nysy z zakratowanymi oknami, samochodu, którym zwykle posługiwała się w tamtych czasach Milicja Obywatelska.

Siedział tam trzeci milicjant, który po zadaniu pytania, na czyje polecenie kręcę film, nie czekając na odpowiedź, odpinał pałkę od boku. Ten, kto uważa, że powinienem zażądać wylegitymowania i podania przyczyny zatrzymania ewidentnie nie wie, o czym mówi. Wykręcone ręce bolały, zamiary funkcjonariuszy, podrażnionych moją pasją filmowania nieodpowiednich rzeczy, były jasne.

Nie było wyjścia, zacząłem tłumaczyć, że jestem studentem Szkoły Teatralnej i pracuję nad filmem na egzamin.

Nie przekonało to moich prześladowców, żądali odpowiedniego zaświadczenia, którego oczywiście mieć nie mogłem.

Moją ostatnią deską ratunku okazał się podpis rektora Łomnickiego na legitymacji PWST.

Zacząłem tłumaczyć, że jestem tutaj na jego polecenie, (niech mi wybaczy to kłamstwo, nigdy nie przyznałem mu się do tego, czynię to teraz).

I to zadziałało, nawet tutaj wiedzieli, że Tadeusz Łomnicki oprócz tego, że jest znanym aktorem, jest także członkiem KC. I że lepiej z taką szychą nie zadzierać.

Stanęło na tym, że otworzę kamerę i naświetlę film. Uczyniłem to skwapliwie, nigdy nie miałem zadatków na bohatera, zwłaszcza, że żadnej szansy na ucieczkę nie było i sytuacja była raczej beznadziejna.

Wypuścili mnie, ale to był pewien rodzaj traumy, który nie pozwolił mi już na próbę powtórki nakręcenia odpowiedniego materiału, w związku z tym do Łodzi na egzamin nie pojechałem.

Nie miałem etiudy, ale nie miałem tez wiary w to, że moje filmowanie ma jakiekolwiek znaczenie i sens.

Teatr był jednak bardziej bezpieczny.

I teraz pytanie, które dręczy mnie do tej pory: kto mnie i niedoszłym moim widzom zapewni rekompensatę za nienakręcone wybitne filmy, za przeżycia z nimi związane, za ewentualne nagrody, być może z Oskarami włącznie?

No kto?

https://www.facebook.com/wlodzimierz.kaczkowski/posts/2599793606736299


#reżyser