PIĘKNE OPOWIADANIE

treePolecam opowiadanie mojego przyjaciela:

 

Szukałem jej w ciemnym parku

 

Autor: Krzysztof Bąk, Gatunek: Proza, Dodano: 19 marca 2013, 00:04:41, Tagi:  Szukałem jej w ciemnym parku Krzysztof Bąk 

Szukałem jej w ciemnym parku. Szukałem, bo czułem, że muszę ją znaleźć. Poczułem nagle. Zbyt nagle dla stojącego na sąsiednim pasie kierowcy szarego sedana. Zbyt szybko dla zalewającego czerwienią swej obecności  sygnalizatora. Zbyt zaskakująco dla niechcącej skończyć się bieli długiej cienkiej linii. Zbyt szybko dla dwudziestu sześciu wyprzedzonych samochodów. Żaden z nich nie był jej samochodem.

Nie pamiętam tego momentu. Poczułem, że ktoś siedzi obok mnie. To siedzi obok mnie. Poczucie, uczucie, pewność. Świadomość, że muszę ją znaleźć. Siedziało obok mnie. Na mnie. We mnie. Wszędzie. Slalomem między myślami, że znów zawróciłem, że nie trzymałem się wytyczonej wcześniej drogi, wjechałem do parku. Ciemnego parku.

Szukałem długo. Po omacku. Park był ciemny. Wjechałem weń z impetem. Jak zawsze – w pośpiechu. Zatrzymałem się tam, gdzie zawsze się zatrzymywała, zatrzymywaliśmy. W tej ciemnej części parkingu. Dziś nie tylko ciemnej ale i pustej. Prawie pustej. Wysiadłem. Dostrzegłem jej samochód. Stał gdzie indziej niż zwykle. Sprawdziłem. Dwie znane mi czarne litery na białym tle i cztery cyfry: 6524. To jej samochód. Pusty, ciemny samochód.

Rozejrzałem się. Park był ciemny. Jak wtedy, gdy pierwszy raz zanurzaliśmy się w jego mętną otchłań. Jak wtedy, gdy wyczuwając delikatne drżenie, chwyciła mnie za rękę, mówiąc, że zna te zakamarki, że często spaceruje tu sama, że lubi spacerować, że lubi ten park.

Gdzie mam szukać – pytałem w myślach. Jeśli będziesz chciał, to mnie znajdziesz – słyszałem echo tej odpowiedzi. Dziś wyjątkowo mocno wyjące między poruszonymi wiatrem mego strachu gałęziami okalających parking sosen. Wyjących. złowieszczo przechylających się i zasłaniających nikłe latarniane światło ledwo rozpraszające gęstniejącą z każdym oddechem wczesnojesienną mgłę. To dlatego zawróciłem z obranej chwil parę wcześniej drogi. To dlatego wszedłem do parku.

Jego zapach nieco mnie oszołomił. Uderzył. Prawie powalił. Przygniótł. Zapach grzybów, tracącej swą niegdysiejszą świeżość ściółki, gnijących liści i wyschniętych kwiatów. Kwitnących jeszcze kilka dni temu. Zapach przemijania, utraconego czasu, chwil minionych, trwających wtedy – wydawałoby się – wiecznie, niekończących się choć właśnie skończonych. Woń więdnących różanych krzewów jak w dniu, w którym chciała mi pokazać nową ścieżkę. Jak wtedy, gdy ja nagle zawróciłem na utarte szlaki, na główną aleję, a ona poszła dalej. I gdy – zaaferowana brnięciem w nieznane – zorientowała się, że mnie nie ma już przy niej, wołała: poczekaj, chcę wrócić z tobą. Ale mnie już tam nie było. Byłem zbyt daleko, by usłyszeć. Jej wołanie zagłuszyło wycie poganianego nerwowym przerzucaniem biegów silnika.

I teraz też nie słyszałem jej głosu. Słyszałem echo: jeśli będziesz chciał, jeśli będziesz chciał… Chciałem! To mnie znajdziesz, to mnie znajdziesz… Jeszcze nie znalazłem. Ale znajdę!

Ruszyłem. Wiedziałem gdzie iść. W ten ogród. Jej ogród. Tam musi być na pewno. Przecież była tam tyle razy. Z kocem, książką, bez pledu, bez książki. Nie było jej. Szukałem dalej w ciemnym parku. Szedłem dość szybko, było chłodno. Inaczej niż wtedy, gdy przyszliśmy tu razem. Ciepło dłoni nie ulatywało tak szybko. Dłoni oplecionej dłonią. Dziś owinąłem ją szalikiem, zapiąłem guziki płaszcza. Zerkałem co chwila do tyłu. Jej auto wciąż stało. Nieruchome. Ale jej tam nie było.

Ale była gdzieś w tym parku. Może biegła, może szła powoli, może wypatrywała gwiazd na zachmurzonym niebie. Szukałem jej. W alejach, za zakrętami, na ławce porośniętej dwumetrowymi tatarakami. Wydawało mi się, że siedzi tam pod strzyżonym ostatni raz w tym roku żywopłotem. Podbiegłem. Była pusta, choć jeszcze nie zimna. Siedziała tu. Zbyt krótko. Zbyt wcześnie odeszła. Betonowe meandry rozlewały się przede mną nową czernią. Przestrzenią do sprawdzenia, przeszukania. Wróciłem. Parking wciąż był pusty.

Usłyszałem głosy. Radosne. To nie mógł być jej głos. To nie mógł być jej krok. Zbyt szybki, zbyt radosny. Zatrzymałem się wpatrując w ciemność rozświetlaną nadzieją, w dwa ciemne kształty. Nie jej kształty. Spóźnionych biegaczy stygnącego tempa parku. Ciemnego parku. Ruszyłem w ich stronę. Poczułem przyspieszone oddechy radości wspólnego biegania. Zagłębiłem się w ciemność. Tą ciemność, którą wiosnę tak często rozcinaliśmy. Dziś zbyt ciemną na samotną wędrówkę, zbyt często przerywaną szelestem rozrzucanych liści, deptanych nieznanymi stopami gałązek. W parku było ciemno. Zbyt ciemno. Przestraszyłem się i wycofałem. Zawróciłem. Wróciłem na parking. Jej auto wciąż tam było. Nieruchome. Niedotknięte. Wyziębłe.

Jeszcze raz poszedłem do ogrodu, nad mętny staw tylekroć przez nią mijany. Przysiadła nad nim czapla. Nieruchoma, wyprostowana, dumna. Skamieniała jak ona – czekająca na jedno proste słowo odkąd tylko pamiętam. Kamienne czaple są cierpliwe. Nie wszyscy są cierpliwi. Ale i tu jej nie było.

Nie było jej nawet na stacji czekania na to, co nieuniknione. Potknąłem się o rdzę wąskich torów tego, co jeszcze nie przybite pieczątką, ale już przekreślone. Stanąłem pod drewnianym dachem  pierwszych, urywanych pocałunków. Zapaliłem papierosa, którego żar nie oświetlił najciemniejszych zakamarków. Nie dostrzegłem jej, choć może tam była. Poszedłem dalej. Potknąłem się. I zawróciłem przestraszony, że w tej ciemności wpadnę w dół. Taki jak chwilę wcześniej, z którego ledwo się wydostałem. A może wciąż w nim tkwiłem jedną nogą strachu, stopą bólu uwięzioną w porytej krecimi ścieżkami trawie?

Musiała tu być. Jeśli była w parku, musiała tu przyjść – tą myślą oświetlałem strome kamienne stopnie wiodące do drewnianego schronienia stęsknionych, nienasyconych siebie, a jednocześnie przybytku głośnych swą nietrzeźwością włóczykijów. Przysiadłem na chwilę, jak ona dni temu kilkanaście, szukająca mnie w parku, gdy się zgubiłem. Usiadła – pisała potem – by pomyśleć. I poczuć jeszcze raz tę radość, której tam tak często doświadczaliśmy. Wspominała. Zapach mojego płaszcza, powiedzonka, wspólnie zjedzony, od dawien dawna niepieczony przez nią, sernik z czekoladą. I nawet ten sam płaszcz grzał moje ramiona, tak lekkie dzisiaj, nieobciążone gładkością jej policzka. Dziś ja wspominałem. I sernik. I wełniany szal, i opuszczony nisko, niziutko sweter. I roześmiane oczy. Ale dziś ich nie widziałem. Widziałem ciemność.

A w ciemności widziałem ją. Ale to nie była ona. Taka skulona mogła być omszała kamienna rzeźba, ale nie ona, choć czasem kuliła się widząc nadciągający chłód w moich oczach. Pytałem tej smukłej, nieruchomej kobiety czy przemknął tu choć cień smutku tej czarnej smukłości, której ciepło właśnie tutaj dane mi było poczuć. Ale nie usłyszałem odpowiedzi milczącego kamienia, nieruchomego jak jej spojrzenie wbite niejednego wieczora w szarości mej twarzy w ciemnym parku.

Czas przestępował z minuty na minutę, ale każda z nich, choć tak niewiele ich upłynęło, ciągnęła się jak czerń głównej alei omotanej coraz bardziej październikową mgłą i nasyconej coraz zimniejszym, coraz mniej pachnącym nadzieją, powietrzem.

Była tu – domyślałem się. Zawsze tu przychodziła mijając dumną jak ona czaplę. Przychodziła nie prosząc o czyjąkolwiek obecność. Przyszła i dziś. Nie mówiąc, nie prosząc, nie czekając. Czułem zapach ranionej obcasami darni, porytej właśnie śladami spieszących się ku dziesiątkom pokonywanych każdego dnia kilometrom cieniutkich  opon. Znów przeskoczyłem po kamiennych stopniach, znów zajrzałem pod drewniany dach, znów przez sekundę miałem nadzieję, znowu w sekundzie straciłem ją na chwilę. Pobiegłem dalej wydychając z kłębami stygnącej w momencie pary resztki pewności, że mogę ją znaleźć. Pewności spowitej niewiedzą co powiem i co usłyszę, gdy ją spotkam. Pobiegłem jeszcze nieraz, zawsze wracając, zawsze w to samo miejsce, zawsze mijając oddzielonych coraz dłuższymi chwilami przeszywającej samotności ostatnich fascynatów parku. I mroku w parku .

Nawet pospiesznego echa obcasów nie było już słychać, a chodnik był zbyt twardy i za zimny, by przemycić dla mnie, choć cząstkę ich odbicia.

Zagajniki lęków stawały się na mych oczach puszczami strachów. Puszczami do przebycia. Puszczami nieprzebytymi. Karczowanymi mozolnie i zarastającymi błyskawicznie coraz to nowymi myślami, że to niemożliwe, by znaleźć i by utrzymać w dłoni. Niczym odkrywca nowego świata zajrzałem tam, gdzie zaglądaliśmy ostatnio. Zajrzałem sam – i to był nowy świat. Zupełnie inny niż do tej pory, zupełnie inny niż z nią. Zajrzałem wszędzie. I wszystko było nowe. Puste.

Nie zajrzałem do amfiteatru. A może właśnie tam śpiewała swą żałosną pieśń, tak jak radośnie nuciła w pewien kwietniowy wieczór dostrzegłszy, poczuwszy umajone łąki splecionych raz pierwszy dłoni.  Nie zajrzałem, a mogła tam być. Byliśmy tam razem. Mogła być wszędzie. Wszędzie tam, gdzie byłem i wszędzie tam, gdzie nie było mnie. Nie zajrzałem, pospiesznie wróciłem wzdłuż nie odbijającej dziś żadnych trosk rzeczki. Wracałem. Zdyszany, zapaliłem znów papierosa. Odrzucając niknący równo z nadzieją ogień, spojrzałem w stronę smutnego, ciemnego placu. Przez drzewa mignęły mi dwie postacie. Zniknęły, a ich miejsce zajęły trzy czerwone punkty. Przyspieszyłem. Zacząłem biec. Wiedziałem, że biegnę zbyt wolno, zbyt późno, zbyt długą trasą.

Szukałem jej w ciemnym parku. Zbyt późno, zbyt wolno. Widziałem tylko zmniejszającą się czerwień tylnych, pozycyjnych świateł jej samochodu. Mniejszą, coraz mniejszą, coraz bardziej rozmazaną. Nie padało.

 

link do źródła:
https://kempinsky.pl/krzysztof-bak.liternet.pl/tekst/szukalem-jej-w-ciemnym-parku

______________________________________________________________________________________________________________
#proza #opowiadanie #KrzysztofBąk