PUSTE SALE TEATRÓW
Obserwując to, co dzieje się na mapie teatralnej polski, stwierdziłem kiedyś na łamach Facebooka, że coraz więcej teatrów przypomina domy kultury.
Trochę w związku z tym się zagotowało na mojej ścianie i kilku interlokutorów stwierdziło, że to bardzo dobrze i właśnie tak ma być. Czuję się więc w obowiązku wytłumaczyć o co mi chodziło.
Nie mam absolutnie nic przeciwko domom kultury, wręcz przeciwnie, jeśli są dobrze prowadzone spełniają bardzo ważną funkcję w życiu lokalnej społeczności aktywizując ją, dokształcając i dając jej coś więcej, niż może dać komercyjna telewizja.
Nie będę chyba określał dokładnie co miałem na myśli pisząc o tych domach kultury, bo chyba i tak wszyscy wiedzą, że chodziło mi o propagowanie amatorszczyzny z desek teatrów państwowych najczęściej za sprawą dyrektorów pozbawionych kompetencji, których często jedyną zasługą jest mocne umocowanie w tak zwanej “grupie dzierżącej władze” w teatrze – nieformalnej koterii wzajemnej adoracji i wspólnych upodobań… estetycznych.
Nawiązywałem wprost do serii “znakomitych” premier, które miały miejsce w ostatnim czasie i zjawiska mocno z tym związanego, czyli znaczącej części opiniotwórczej “krytyki”, która jest z tym środowiskiem mocno po przez swoje preferencje związana i która czyni największe zło wychwalając pod niebiosa przedstawienia skandalicznie złe i nazywając zwykłą amatorszczyznę “nowym teatrem”.
Zjawisko to jest o tyle szkodliwe, że całkowicie zniekształca obraz teatru polskiego, oraz odstręcza zwykłego widza (który masowo wychodził w trakcie przedstawień z kilku ostatnich edycji festiwalu reżyserskiego Interpretacje na przykład) wręcz przegania go, zwiąc go często głupim, nieoczytanym i niedojrzałym, z teatru.
Otóż ja wierzę w żywy teatr, który spełnia misję w społeczeństwie, dokształcając je i dając mu czegoś więcej, niż li tylko to, co ma do zaoferowania otaczająca go, merkantylna codzienność.
Wierzę w teatr otwarty, który to społeczeństwo oświeca i aktywizuje, teatr, który jest otwarty na dialog z widzem i otaczającą go rzeczywistością.
Z resztą daje temu wyraz całym swoim życiem i postawą twórczą – robię dramaty często ostre i nie przebierające w słowach, daje głos nowemu pokoleniu dramaturgów, chociaż nie koniecznie tych rodzimych, bo uważam, że większość z nich po prostu jest słabych, nie robię fars, chociaż zdarza mi się robić komedie, bo uważam, że widz ma także prawo w teatrze się rozerwać, ale wtedy robię takie, które niekoniecznie są głupie np. Woodego Allena.
Propaguję i animuję działania okołoteatralne np. prowadząc strony przedstawień na Facebooku, albo uruchamiając wydarzenia takie, jak Lato w Malarni w Teatrze Śląskim. Nawiasem mówiąc w Teatrze, w który ci młodzi “młodzi gniewni” walili, jak w bęben, że niby jest zmurszały i dla nikogo.
Otóż pragnę tych niedoinformowanych szermierzy ostrego pióra poinformować, że w trakcie tego właśnie Lata w Malarni w 2012 roku, w trakcie dwóch miesięcy, grając tylko trzy dni w tygodniu i przy sali mającej zaledwie 100 miejsc, przepuściliśmy prawie 3000 osób z obłożeniem ponad 150%! I to nie grając bynajmniej żadnych fars, lecz repertuar dosyć ambitny, bo jak inaczej nazwać dwóch noblistów – Dario Fo i Harolda Pintera, sztuki Ingmara Villquista, propagując zupełnie nieznany w Polsce współczesny dramat rumuński, a nawet wystawiając teatr tańca oparty na motywach Trzech Sióstr Czechowa?
Otóż TO jest dla mnie teatrem żywym i nowatorskim, a nie te amatorskie wypociny propagowane przez adoratorów tak modnej teraz tak zwanej “dekonstrukcji”. Bo też obawiam się, że biorąc jakikolwiek spektakl z tych tak hołubionych przez krytykę nie znajdzie on tylu odbiorców w całej Polsce, co my w trakcie Lata w Malarni.
Zatrważające jest zjawisko nepotyzmu i korupcji w tym tak zwanym teatrze “nowym”, która objawia się pod wieloma postaciami, zaczynając na obsadzaniu stanowisk dyrektorskich przez ludzi “jedynie słusznych”, którzy z kolei dają następnym “jedynie słusznym” reżyserom pracę, a potem “jedynie słuszna” krytyka wychwala ich pod niebiosa.
Słyszę już te głosy, które zaprzeczają, mówiąc, że są to przecież przedstawienia festiwalowe, wielokrotnie nagradzane etc. i śpieszę poinformować, że większość festiwali także jest w rękach tych “jedynie słusznych” i zjawisko wymieniania się festiwalowymi przedstawieniami jest tajemnicą poliszynela i zna je każdy kto próbował wstawić choć stopę w drzwi tego zaklętego kręgu.
Kończąc już chciałem tylko powiedzieć, że górnolotne argumenty o otwartości “nowego teatru”, jego aktywne i bezkompromisowe obnażanie otaczającej nas rzeczywistości, oddawanie pulsu świata itp. itd. etc. być może przepięknie brzmią wśród pobrzękiwaniu kieliszków na festiwalowych bankietach, kiedy te jedynie słuszne grupy poklepują się wzajemnie po plecach, gorszy jest jednak ich wydźwięk, kiedy te tak zacne przedstawienia są grane do prawie pustych ścian widowni, która tłumnie opuszcza teatr w przerwie.
Amen.
#LatowMalarni #GrzegorzKempinsky #TeatrŚląśki
Bardzo dobry i szczery artykuł, z samej duszy. Pisz Grzesiek – pisz jak najwięcej. Może ktoś usłyszy. Ja słyszę i wołam razem z Tobą – precz z amatorszczyzną!
Dzięki, Witek! Trzeba mówić! Trzeba mówić głośno!
Odważnie, bardzo odważnie przeciwstawia się Pan towarzystwu wzajemnej adoracji…. Trzymam kciuki, by ten głoś prawdy wybrzmiewał właściwie i nie umknął adresatom w tłumie rozszczekanych pochlebców.
Grzegorz, doceniam Twoją szczerość, spostrzegawczość i umiejętność pisania o sprawach trudnych. Dość niechętnie przyznaję, że zgadzam się z powyższym artykułem, ale tak samo mocno jak się zgadzam, tak samo zaczynam się o Ciebie bać.
Dziękuję!
Ja też o Siebie się boję, bo za to, że mówię o rzeczach niewygodnych dla “grupy trzymającej władzę” w teatrze – już mi się dostaje i dostawać zapewne będzie, ale moim zdaniem kręgosłup moralny jest ważniejszy, niż zemsta tych panów.
Bełkot królów polskich
“Poczet królów polskich” w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Mike Urbaniak na blogu Panodkultury
Poddaję się. Kapituluję. Wywieszam białą flagę. Nie mam żadnych argumentów na rzecz obrony najnowszego spektaklu, tak cenionego przeze mnie Krzysztofa Garbaczewskiego. “Pocztu królów polskich” obronić się po prostu nie da. Takiego bełkotu to już naprawdę dawno na scenie nie słyszałem, a trzeba dodać, że za tekst i dramaturgię odpowiadają aż cztery osoby: Agnieszka Jakimiak, Marcin Cecko, Szczepan Orłowski i Sigismund Mrex. Ja też, jakbym napisał coś takiego, ukryłbym się pod pseudonimem, tylko pod jeszcze głupszym.
Sam pomysł na zabranie się za polskich władców, za nasze wawelskie truposze jest znakomity. Ileż tam symboli, znaczeń, historii i historyjek, prawdziwa kopalnia. I początek spektaklu jest rzeczywiście obiecujący i błyskotliwy zarazem. Oto w katakumbach wawelskich są otwarte trumny, w których leżą sobie znudzeni królowie i królowe Rzeczypospolitej. Jest miedzy innymi Władysław Jagiełło (Roman Gancarczyk), i Anna Jagiellonka (Anna Radwan-Gancarczyk), i Władysław Warneńczyk (Wiktor Loga-Skarczewski), i Kazimierz Odnowiciel (Małgorzata Gałkowska), i Henryk Walezy (Adam Nawojczyk). Tymczasem na górze, w królewskich komnatach, rządzi ostatni pan życia i śmierci na Wawelu, czyli hitlerowski namiestnik Generalnej Guberni Hans Frank (Krzysztof Zarzecki). Władcy polscy pod wodzą Mieszka I (Justyna Wasilewska) ruszają więc z grobowców z tajną misją ratowania polskiego dziedzictwa w postaci 138 królewskich arrasów Na tym, mająca ręce i nogi fabuła się kończy i jest już tylko gorzej. Dwugodzinna grafomańska jazda bez trzymanki wydaje się nie mieć końca. Aktorzy – dodajmy, że znakomici – szyją jak mogą z tych bełkotliwych strzępków jakieś role, ale uszyć się z tego nic nie da. Po prostu dramat.
To wspaniale, że Krzysztof Garbaczewski pobawił się ze swoją ekipą za publiczne pieniądze przygotowując “Poczet królów polskich”. Tylko zapomniał, że po drugiej stronie jest jeszcze publiczność, której trzeba dać szansę na wejście w jakikolwiek dialog. Ten spektakl jest w gruncie rzeczy obraźliwy wobec widzów Starego Teatru, którzy przecież są bardzo otwarci i widzieli niejedno, ale takiego buńczucznego gniota to dawno miasto królów polskich nie widziało.
“Bełkot królów polskich”
Mike Urbaniak
http://www.panodkultury.wordpress.com
Link do źródła
http:/home/gzk/public_html/kempinsky.pl/panodkultury.wordpress.com/2013/03/27/belkot-krolow-polskich/
27-03-2013
Grzegorz Kempinsky udostępnił status użytkownika Ireneusz Janiszewski.
Mądry głos w dyskusji na temat kondycji teatru!
Maciej Nowak w “Zasmucającej dyskusji” zwrócił uwagę na bardzo ważną sprawę, choć może w jego wypowiedzi nie było to najważniejsze, ale jednak – napisał o “narastającej frustracji w środowisku”. W mojej korespondencji mailowej z Krystianem Lupą, on również zwracał mi uwagę na narastającą w środowisku “frustrację” i “egoizmy”. Chyba zresztą wszyscy to czujemy. Dzieje się coś dziwnego, coś czego nigdy wcześniej w takiej skali nie obserwowałem w teatralnym świecie.
Oczywiście, mogę się mylić, ale jeszcze kilka lat temu nie obserwowałem takich radykalnych podziałów w teatrze – i to podziałów ideologicznych, a nie artystycznych, podziałów opartych na krystalizowaniu się grup interesów.
Frustracja sięgnęła zenitu. Teatr zdaje się po części oblężoną twierdzą, gdzie każdy walczy o byt. Coraz trudniej rozmawiać. Pojawiają się koncepcje spiskowe – ktoś zauważa homoseksualne lobby. Zaczyna być nieprzyjemnie. Zaczynamy szukać zdrajców, walczyć o każdy kęs.
Przestajemy posługiwać się merytorycznymi argumentami, coraz trudniej jest rozmawiać. A jeśli już nawet rozmawiamy – nasze postawy coraz bardzie się radykalizują.
A przecież teatr to DIALOG. To właśnie taka magiczna przestrzeń, w której można na bezpiecznym gruncie ścierać różne racje, zadawać najbardziej nieodpowiedzialne pytanie. Teatr jest i musi być kontrowersyjny jako miejsce społecznego eksperymentu. To tutaj musimy zadawać trudne pytania, konstruować sytuacje w przestrzeni laboratoryjnej, które są symulacją tego, z czym wkrótce spotka się społeczeństwo w swoim rozwoju.
Może niepotrzebnie się dziwię. Wystarczy spojrzeć na polaryzację społeczeństwa, na radykalizację postaw. Dlaczego teatr miałby być wolny od tej głupoty, hipokryzji i brutalizacji języka, którą obserwujemy w życiu politycznym i społecznym.
A jednak. Proszę tylko o jedno. Szanujmy się nawzajem. Jeśli my, ludzie teatru, artyści, nie będziemy tego robić, to nie liczmy na szacunek tych z zewnątrz, na szacunek naszych widzów.
Zauważcie, że coraz częściej dajemy się unosić emocjom, przyzwyczailiśmy się do adrenaliny jaką daje oburzenie, z łatwością wyruszamy na barykady, podpisujemy petycje. Może i słusznie. Tyle, że może nie tylko rzeczywistość nas do tego zmusza, ale też coraz więcej w nas ochoty na tego typu demonstracje, coraz częściej szukamy pretekstu. Przyznam, że sam czuję się zmęczony i tęsknię za czasem, kiedy teatr jawił mi się jako zjawisko tylko artystyczne. Pewnie to było to łudzenie się dzieciaka, który dość wcześnie wkraczał w świat teatru, bo tyleż samo teatr jest zjawiskiem socjologicznym i politycznym.
Niemniej jednak nadal marzy mi się, żeby na Facebooku częściej spotykać dyskusje na tematy artystyczne, niż te związane z polityką.
Może kiedyś to się zmieni. Może to tylko taki czas. Moment jakiegoś przesilenia.
To co robią środowiska gejowskie “to szantaż i kneblowanie ust”. Mariusz Cieślik ostro w obronie Szczepkowskiej
opublikowano: wczoraj, 12:05 | ostatnia zmiana: wczoraj, 12:08
Fot. Sxc.hu
W prawdziwej demokracji wszystko powinno podlegać krytyce. Mniejszości seksualne w Polsce skutecznie walczą jednak o to, by ich to nie dotyczyło. Dowodzą tego przypadki Lecha Wałęsy i Joanny Szczepkowskiej – pisze Mariusz Cieślik, publicysta „Rzeczpospolitej”
Można było zignorować Lecha Wałęsę, znanego z kontrowersyjnych i nieprzemyślanych wypowiedzi. Nikt nie użył wobec niego słowa „prostak”, ale dokładnie to (albo jeszcze gorzej) zasugerowała feministka Kazimiera Szczuka, mówiąc, że „od rozumu w sensie intelektualnym nigdy nie był fachowcem”. Agnieszka Holland dorzuciła jeszcze w zawoalowany sposób religijnego fanatyka, gdy wmawiała bohaterowi „Solidarności”, że po nocach słucha Radia Maryja (którego w rzeczywistości szczerze nie znosi)
– pisze Mariusz Cieślik.
Ale Joanny Szczepkowskiej zignorować tak łatwo się nie da. Ani nie jest prostaczką, ani fanatyczką, trudno ją nawet oskarżyć o homofobię, bo to zwolenniczka jednopłciowych małżeństw. Poza wszystkim mówimy o wybitnej aktorce, pochodzącej z artystycznej rodziny (dziadek – pisarz Jan Parandowski, ojciec – legenda teatru polskiego), niezwiązanej z żadną siłą polityczną. A jeśli już, to w dawnych czasach kojarzonej z „Solidarnością” (to przecież z tego wzięła się słynna wypowiedź aktorki w „Wiadomościach”, że 4 czerwca 1989 r. skończył się w Polsce komunizm). Joanna Szczepkowska nieraz pokazała, że ma w sobie to, co powinien mieć prawdziwy artysta – odwagę, by iść w poprzek opinii większości, w tym własnego środowiska.
Cieślik przypomina od czego zaczęła się wrzawa wokół Szczepkowskiej:
Gazeta, do której pisuję felietony, bardzo chętnie i pilnie zamieszcza fakty świadczące o lobbingach homoseksualnych wśród kleru. Spróbuj jednak napisać tekst o takim lobbingu w teatrze. Ja spróbowałam. Tekst został zatrzymany i określony jako donos. Ja zostałam nazwana szmatą. Otóż, jeśli mamy szczerze rozmawiać o prawach gejów do normalnego życia, to zachowujmy się jak w normalnym kraju i dajmy prawo do oceniania gejów też”. Oczywiście gazeta, która felietonu nie opublikowała, to „Gazeta Wyborcza”.
Jednak, jak zauważa Mariusz Cieślik:
nazwana „szmatą” aktorka powinna się ze strachu schować, by nie zostać okrzyknięta pierwszą homofobką III RP, ale zrobiła dokładnie na odwrót. Przyjęła m.in. zaproszenie Moniki Olejnik. W „Kropce nad i” powtórzyła, że „taryfa ulgowa dla gejów powinna się skończyć”, skoro istnieje zjawisko molestowania i mobbingu ze strony homoseksualistów. I że nie można bać się posądzenia o homofobię i godzić się na to, że „środowiska gejowskie cały czas nam mówią, że zdajemy egzamin z tolerancji, w związku z czym nie możemy tych środowisk krytykować”.
Wypowiedzi aktorki spotkały się z natychmiastowym odporem.
Zareagował m.in. Jacek Poniedziałek, który w ostatnich latach przyjął niestety rolę dyżurnego geja polskich mediów, z niekorzyścią dla swojej pracy scenicznej. Oczywiście zareagował, nazywając Szczepkowską homofobką. I pośrednio dowodząc, że miała rację, bo teatralne lobby na rzecz praw seksualnych mniejszości zadziałało doprawdy bezbłędnie.
Zdaniem Cieślika powinniśmy być Joannie Szczepkowskiej wdzięczni.
Trudno się bowiem oprzeć wrażeniu, że ochrona praw mniejszości seksualnych, pożeniona z nadwiślańską wersją poprawności politycznej, stoi dziś w sprzeczności z wolnością słowa i zdrowym rozsądkiem. Że dzieje się z nią to samo, co z akcją afirmatywną w Ameryce, która zamieniła się we własną karykaturę. Co jakże celnie sparodiował kiedyś w skeczu znany przede wszystkim z roli Borata Sacha Baron Cohen. W swoim raperskim wcieleniu jako Ali G. wybrał się na demonstrację i kiedy policja usuwała go z miejsca zdarzenia, pytał funkcjonariuszy: „czy to dlatego, że jestem czarny?”. „Nie, proszę pana, dlatego że pan przeszkadzał” – usłyszał w odpowiedzi.
Mariusz Cieślik podkreśla, że napiętnowane publicznie są osoby, które na temat zbyt dużych praw mniejszości seksualnych mają krytyczne zdanie.
A każdy działacz organizacji gejowskich może używać swojej orientacji seksualnej, wzorem Roberta Biedronia, jak oręża, wyciągając w stosownym momencie homofobię. Joanna Szczepkowska ma rację, mówiąc, że to nie jest żadna walka o tolerancję, bo tolerancja dla odmienności seksualnych jest w Polsce niemal powszechna. To szantaż i kneblowanie ust osobom o innych poglądach, w czym niechlubny udział mają wpływowe media.
http:/home/gzk/public_html/kempinsky.pl/www.tvn24.pl/kropka-nad-i,3,m/szczepkowska-taryfa-ulgowa-dla-gejow-powinna-sie-skonczyc,314420.html
TEATR KLASY B
Strefa Be d. Muzeum, ul. Jagiellońska 1
Inauguracja TEATRU KLASY B: 26 marca 2013 r., godz. 22:00
Wstęp wolny.
Celem projektu jest prezentacja spektakli zaliczanych do subiektywnie definiowanego teatru klasy B. Wbrew negatywnym skojarzeniom nie promujemy scenicznej tandety ani kiczowatych produkcji z niższej półki. Zależy nam na ponownej recepcji spektakli niedocenionych, wstydliwych, niewygodnych, szybko zdjętych z afisza i wykluczonych z głównego nurtu. Nie budujemy kanonu, nie wykładamy, nie tłumaczymy, nie przyjmujemy bezkrytycznie. Mistrzowie także mają swoje słabe momenty, które zamierzamy obscenicznie obnażyć.
W kinie teatralnym pokażemy debiuty artystów w Starym Teatrze, cykl „złych mistrzów”, spektakle słabo znanych twórców oraz aktorów w roli reżyserów. Teatr klasy B to kino kameralne, w którym nie ma reklam przed seansem, ale czasami urywa się taśma, nie wszystko dobrze widać, słychać szumy i trzaski.
Spotykamy się w strefie B – przestrzeni dawnego MUZEUM (ul. Jagiellońska 1) – gdzie czytamy, słuchamy muzyki, znosimy zakaz jedzenia i picia.
Proponujemy całonocny przegląd filmowy spektakli, o których wszyscy chcieliby zapomnieć. Debiutujemy z Warlikowskim, Miśkiewiczem, Wojtyszką, Brzykiem, Glińską i innymi. Pytamy o teatr klasy B – niewygodny, wstydliwy, krytykowany, niedoceniony. Oswajamy przestrzeń dawnego muzeum: chilloutujemy, słuchamy muzyki i oglądamy do pierwszego dziennego. W filmowej strefie B znosimy zakaz jedzenia i picia.
Organizatorki: Katarzyna Dziekońska, Katarzyna Lemańska, Justyna Liczko, Karolina Wycisk
Projekt realizowany we współpracy z Kołem Naukowym Performatyków UJ.
Kolejne spotkania: 8, 15, 22 kwietnia 2013 r., godz. 20:00
Test na homofobię
– To, że jestem wariatką, słyszę bardzo często. Sfrustrowaną. I żałosną. To słowo pojawia się przy moim imieniu tak często, że aż je polubiłam – mówi JOANNA SZCZEPKOWSKA, aktorka Teatru Studio w Warszawie.
NEWSWEEK: Czy pani jest homofobką?
JOANNA SZCZEPKOWSKA: Nie, ale jeśli jeszcze kilka razy usłyszę takie pytanie, to się nią stanę. Zresztą to już przylgnęło. Mam wielu homoseksualnych przyjaciół i oni inaczej już do mnie nie mejlują jak “kochana homofobko”. Moja homoseksualna przyjaciółka zrobiła mi nawet rodzaj testu na “homofobię”. Jestem czysta.
No, ale…
– Proszę pana, homofobia to choroba. Rodzaj nerwicy, która polega na tym, że ktoś nie chce mieć do czynienia z kimś tylko dlatego, że ten ktoś jest homoseksualny. Nie znajduję w sobie takiej fobii.
To dlaczego…
– To był drobiazg, niewielki tekst w portalu teatralnym w odpowiedzi na felieton Macieja Nowaka. Napisałam go, nie mając najmniejszych wyobrażeń o tym, co się porobi, jak bardzo to poruszy i jak mnie napadną.
Wspomina w nim pani o innym swoim tekście, w którym próbowała pani poruszyć temat lobby homoseksualnego.
– Chodzi o tekst, który napisałam trzy lata temu, a w zasadzie raport o tym, co się, moim zdaniem, niebezpiecznego w teatrze dzieje. Wysłałam go do “Gazety Wyborczej”. To był w ogóle taki czas, kiedy w teatrze było bardzo gorąco i wszyscy oczekiwali zmian. No i na tej fali w Warszawie zostało zorganizowane wielkie ogólnopolskie forum twórców teatru, poproszono mnie o wystąpienie, więc opowiedziałam o swojej pracy w Teatrze Dramatycznym i o swoich próbach z Krystianem Lupą. A opowiedziałam o tym dlatego, że w moim przekonaniu działy się tam rzeczy kuriozalne.
Jakie?
– Zaraz panu powiem, tylko dokończę wątek, który idzie mniej więcej tak, że to, co powiedziałam, zrobiło ogromne wrażenie. To znaczy posypały się komplementy, gratulacje: jak dobrze, że wreszcie ktoś to powiedział. Nazwał. Odkłamał. Ja to zresztą bardzo często słyszę. A potem mijały kolejne miesiące i nic się nie zmieniało.
I wtedy pani pokazała dupę. Przepraszam, pupę.
– Kawałek pośladków przez ułamek sekundy. Dzisiaj oczywiście jest to kojarzone z gestem dotyczącym homoseksualizmu reżysera, ale zapewniam pana, że mógłby mieć kilka żon, a ja i tak bym to zrobiła. Ja już wiedziałam, że przemówienia nic nie dają, że trzeba zrobić jakieś ostre wierzgnięcie. Było o tym głośno, zaczęto mnie przepytywać, komentować, ale jakoś chyba nie potrafiłam jasno się wyrazić i zrobił się straszny chaos. Postanowiłam więc to wszystko uszeregować, zebrać w jeden artykuł. Dałam sobie do tego prawo, bo kilka lat wcześniej napisałam podobny artykuł o telewizji i “Gazeta Wyborcza” z wielką radością go opublikowała. Tak więc napisałam bardzo podobny tekst, tyle że o teatrze, wysłałam do konkretnej osoby, ale odesłano mi mejla, że, owszem, może to i ciekawe, ale bardzo środowiskowe, poza tym ma formę donosu i jest homofobiczne. Wie pan, całkiem niedawno sobie ten tekst przejrzałam i jestem przekonana, że gdybym wstawiła słowo “ksiądz” zamiast “dyrektor” czy “reżyser”, to by to ode mnie wzięli z pocałowaniem ręki.
Nie pomyślała pani, by ten tekst wrzucić do internetu?
– Nie, ale on gdzieś krążył, bo kiedy potem pismo “Teatr” opublikowało takie podsumowanie roku, to w kategorii skandal wygrały oczywiście moje pośladki, ale było tam też coś takiego jak złożenie donosu przez Joannę Szczepkowską na Krystiana Lupę. Napisałam więc do pisma “Teatr”, że bardzo proszę o przytoczenie tego donosu, w ogóle o jakiś komentarz w tej sprawie. Odpowiedź, którą dostałam, była mniej więcej taka: nie byłaby pani zadowolona z komentarza. Odpuściłam.
A co pani w tym tekście napisała?
– Na przykład to, że teatr tak zwany poszukujący jest często teatrem oszukującym. Aktorów i publiczność. Bo to jest właściwie przykrywka do tego, że można pokazać rzecz niegotową, ale odhaczyć, wziąć za to forsę, mieć wpis w CV. Musi pan też wiedzieć, że my, aktorzy, nie dostajemy pieniędzy za próby. Jesteśmy opłacani tylko od przedstawień. Czyli jeśli reżyser pracuje, jak to było w przypadku Krystiana Lupy, dwa lata, robiąc w tym czasie jakieś inne rzeczy i nie przyjeżdżając na próby, to my jesteśmy bez zarobków. A jeśli chodzi o publiczność, teatr poszukujący się z nią nie liczy. To, że widz jest nieważny, to jest wręcz jeden ze sztandarowych postulatów, I teraz jest tak, że jeśli spektakl jest niedokończony, bezczelny, nijaki, to widownia jest pusta, my nie gramy i nie dostajemy wynagrodzenia. I nie chodzi mi tutaj o prawdziwe, artystyczne dokonania, bo my to naprawdę potrafimy odróżnić i mimo klapy nie tracić szacunku do reżysera. Opowiem panu anegdotę, która, moim zdaniem, jest symptomatyczna. Otóż pewien reżyser wziął się za bardzo znaną sztukę Ibsena i mówi, że chciałby, żebym w trakcie tego przedstawienia powiedziała młodopolski wiersz. No to ja go pytam, czemu, bo mi się wydaje, że to nie ma z nią nic wspólnego? A on, że jak mi się nie podoba, to mogę wziąć jakiś inny wiersz. Czyli to jest bełkot intelektualny, który nie ma nic wspólnego ze sztuką. Albo taki epizod: ten sam reżyser podchodzi do mnie i mówi: chciałbym, żeby pani postać zdjęła majtki. No, ale dlaczego? Jako aktorka powinnam to chyba wiedzieć. I wtedy dostaję rozbrajająco szczerą odpowiedź: bo na mieście będą mówić, że Szczepkowska u mnie zdjęła majtki.
Niemożliwe!
– A jednak.
A może to był żart?
– Zapewniam pana, że, niestety, nie. To jest ten styl. I to już doszło do ściany. Pamiętam też, jak koledzy mnie poprosili, żebym poszła na premierę i powiedziała, co sądzę o przedstawieniu, w którym występują, bo oni nie bardzo wiedzą. No więc poszłam i zobaczyłam głupią, ale przede wszystkim niezrobioną, niedokończoną rzecz. Ludzie rozglądali się po sali: wyjść, zostać? A kiedy przedstawienie dobiegło końca, z gratulacjami na scenę wybiegło… Jak by to powiedzieć, żeby to nie zabrzmiało źle? Hmm… I tak źle zabrzmi. Człowiek się, kurczę, boi każdego słowa. No, ale dobra… to wyglądało tak, jak by na scenę wkroczyła Parada Równości. Muszę się zastrzec, że nie mam nic przeciwko paradom oczywiście, ale mam wiele przeciwko teatrom robionym ku uciesze i dla potrzeb towarzyskich. A czasem w celach turystycznych.
Turystycznych?
– Myślę, że dziś istnieje coś takiego jak teatr turystyczny. Czyli taki, który się robi głównie po to, by był komunikatywny za granicą. Reżyserzy, którzy to robią, traktują polską widownię i polskie sale jak sale prób. I ja to nawet rozumiem, tylko dlaczego eksperymentatorzy nie robią tego na własne ryzyko? Dlaczego to ryzyko ponoszą w bezpiecznych warunkach, z ZUS?
To chyba jednak nie jest takie proste: być zaproszonym na festiwal, dajmy na to, do Paryża?
– Z zaproszeniem do Paryża mam takie doświadczenie: kiedyś graliśmy z Mariuszem Benoit “Lekcję” Ionesco. To był spektakl, który graliśmy bardzo nietypowo, swoim kluczem, ale się sprawdziło, graliśmy przy pełnej sali i było dużo dobrego szumu. “To się musi znaleźć w Paryżu” – powiedział wielki reżyser. I poprosił, żebyśmy się uczyli tekstu po francusku. No to się uczyliśmy, ale jakoś nic się nie działo. A później się okazało, że bez oglądania naszego spektaklu na nas się nie zgodzono, więc reżyser zrobił swoją “Lekcję” i wysłał do Paryża. A jeśli mam być zupełnie szczera, to tzw. zagranica nie robi na mnie wielkiego wrażenia. Grałam w Szwajcarii, w Genewie, w teatrze Carouge przez wiele miesięcy, spektakl szedł kompletami, ale do głowy mi nie przyszło, żeby zrobić z tego szum czy zawiadamiać prasę. A przy kolejnej propozycji już się nie zgodziłam, bo nudno po prostu było.
A co pani jeszcze w tym swoim tekście opisała?
– Jeden ze skandali, z którego, gdyby się dział w kościele, zrobiono by wielkie halo. Otóż znany artysta miał prowadzić warsztaty. Brał za to wysokie honorarium, aktorzy przychodzili poza godzinami pracy, wypruwali żyły, a on sam pojawił się raz czy dwa, a siebie zastąpił studentami reżyserii. Czyli po prostu okradł. Albo takie zjawisko: u reżysera homoseksualnego gra jego partner. To jest normalne, tak samo mogłoby być w heteroseksualnej parze. Tylko że ten sam partner, nie będąc scenografem, robi też kostiumy i dostaje za to honorarium. Gdyby to była para heteroseksualna i gdyby czyjaś żona, aktorka, nagle zaczęła być kostiumologiem, to zapewniam pana, że ludzie by protestowali. A tutaj nic. Cisza.
Jak pani myśli, czemu?
– To jest właśnie ten szantaż “nietolerancją”, strach przed pomówieniem o homofobię. Naprawdę powinny być małżeństwa homoseksualne. Byłoby prościej.
Pani uważa, że homoseksualiści wzajemnie się promują?
– Lobbing to coś więcej. Promuje się swoich, natomiast nie swoich się pomija, wyrzuca z gry. Nigdy nie zapomnę, jak garowała w Dramatycznym fantastyczna Julia Kijowska. Dziko walczyłam, żeby nie zdejmowano jedynej sztuki, w której grała. Ale bezskutecznie. Nie była swoja. Dziś ma wielkie sukcesy filmowe. Nieraz też słyszałam od młodych aktorów: gdybym był homoseksualny, to byłoby co innego.
Co innego?
– Więcej bym grał.
Praca za seks?
– Jezus Maria, żebym znowu jakoś się nie wpakowała… To jest tak, że ludzie, którzy są heteroseksualni, nie spotykają się z tego powodu, że są heteroseksualni. Natomiast osoby homoseksualne owszem. No i jak nie jesteś homoseksualny, to cię nie zapraszamy. Albo przynajmniej na pewien rodzaj spotkań cię nie zapraszamy, a w związku z tym nie należysz do ścisłego grona. Masz takie poczucie, ale nawet nie możesz zapytać, czy ono jest prawdziwe, bo jak zapytasz, to znaczy, że jesteś homofobem. Z mobbingiem sprawa jest równie delikatna. No bo jeżeli mamy sytuację zmobbingowania chłopaka, żeby się obnażał przed publicznością, to jest to bardzo trudne do uchwycenia, bo zawsze reżyser może powiedzieć, że to jego artystyczna wizja. Zresztą to samo dotyczy ludzi heteroseksualnych. Bardzo mnie rozbawiło to, że Jacek Poniedziałek wezwał aktorów do publicznego ujawnienia, kto z nich jest mobbingowany. Już widzę, jak się ujawniają. Kiedy byłam prezeską ZASP, prowadziłam proces aktorek, które oskarżyły dyrektora o molestowanie seksualne. Bardzo poważny, trudny proces i jak to często w takich sprawach bywa, w końcu te osoby się wycofały.
Pani ma wrażenie, że o tym, kto gra, decyduje orientacja seksualna?
– To byłoby za proste. Poza tym, tak jest od wieków. Ktoś się w kimś zakochuje i daje mu pracę. Rzecz tylko w tym, że dobrem naszej współczesności jest wyczulenie na podobne zjawisko, piętnowanie i demaskowanie. Jeśli więc ewidentne fory ma ktoś z powodów innych niż jego wartość, to powinniśmy móc o tym mówić. A w wypadku ludzi homoseksualnych cudowną tarczą jest słowo “homofobia”. Wmawia się ją ludziom jak choremu jajko. Ja się naprawdę napatrzyłam w tym Dramatycznym na niejedno. I jak tak na to patrzyłam, to myślałam, że zaraz aktorzy wyjdą na scenę grać jakichś szalenie bohaterskich ludzi, a tu słowa nikt nie powie, co o tym myśli.
Dlaczego?
– Ze strachu. Ze wstydu.
Ale dlaczego recenzenci o tym nie piszą?
– Recenzenci w Polsce, nie wszyscy oczywiście, uprawiają politykę. Nie oceniają konkretnego przedstawienia, tylko to, jak ono się ma do ich wizji teatru. Powstaje rodzaj planu: “teraz promujemy młodych, teraz teatry pozastołeczne, teraz nie puszczamy żadnej informacji o tym, a puszczamy o tamtym…” Doświadczam tego sama, doświadczają inni.
A pani dlaczego się tym zajęła?
– Ale ja niczym się nie zajęłam! Naprawdę nie powiedziałam sobie: pora walczyć z mobbingiem homoseksualnym. Zareagowałam tylko na bardzo niesprawiedliwy felieton Macieja Nowaka. I to wszystko.
Ale przecież już po tym widziałem, jak pani mówi w telewizji, że może już jednak pora.
– Zaproszono mnie, żeby powyjaśniać to, co zostało niedopowiedziane, a ja już taka jestem, że nie zachowuję politycznej ani towarzyskiej poprawności. Kiedyś poproszono mnie, żebym w związku z nagrodą Nike na żywo w telewizji dawała krótkie komentarze do tych finałowych książek. Jedną z nich była bardzo popierana przez Marię Janion książka Kingi Dunin “Karoca z dyni”. To, że ona mi się nie podobała, to jest moja sprawa, ale tam było napisane, że polski świat literacki to jest stare zamczysko na zgniłych fundamentach, a najstraszniejsze są te wszystkie nagrody literackie. Bo to jest jeden zmurszały pałac. Ale do pałacu Stanisławowskiego na rozdanie nagród Kinga Dunin jako nominowana jednak przyszła. Omawiając te książki, nie wytrzymałam i powiedziałam: pani Kingo, witamy w pałacu.
Złośliwie.
– No tak, ale ta książka też była złośliwa. W każdym razie już po wszystkim, na bankiecie, przybiegły do mnie jakieś dziewczyny z transparentem “Karoca z dyni” i powiedziały, że to było chamstwo, co powiedziałam. No, ale czy to znaczy, że Kinga Dunin może sobie pozwolić na “ruszanie stojącej wody”, skandalizowanie, zachowania ryzykowne, a ja mam być grzeczną dziewczynką, którą feministki pogardzają? To naprawdę nie są żarty. Krystian Lupa, po tym jak pokazałam pośladki, na zebraniu w teatrze powiedział: “Będziesz martwa i niepotrzebna”. I ja tego doświadczam, wiem, jak smakuje. Kiedy napisałam sztukę “ADHD i inne cudowne zjawiska”, dziennikarka z “Gazety Wyborczej”, która miała ze mną zrobić rozmowę, po prostu nie przyszła. I w końcu stanęło na tym, że dali taki minimalny anons, że dziś dzieje się to i to, w tym premiera sztuki Joanny Szczepkowskiej. A do tego komentarz: “Zobaczymy, czy Szczepkowska poradzi sobie ze swoim projektem”. Ja już wiem, że żadna z rzeczy, którą zrobię, nie zostanie potraktowana jak coś, co jest warte nagłośnienia, poważnej rozmowy. I będzie bagatelizowana.
A tu proszę, napisała pani, opublikowała w sieci i nagle burza.
– Dlatego, że dotknęłam palącego problemu.
W takich sytuacjach pani czuje, że żyje?
– Nie robię tego dla podniesienia adrenaliny, tylko mam jedną fobię: nie lubię, jak ludzie mówią, że tak już musi być. I oczywiście zdaję sobie sprawę, że walka z takimi jak ja ma swoje zasady: to jest wyśmianie, bagatelizacja, nazwanie mnie infantylną, naiwną…
Wariatką!
– O, to, że jestem wariatką, słyszę bardzo często.
Sfrustrowaną?
– I żałosną. To słowo pojawia się przy moim imieniu tak często, że aż je polubiłam.
A w czym pani teraz gra?
– To, w czym gram, nie jest może teraz takie ważne jak to, że wyreżyserowałam spektakl, który nazywa się “Modlitwa czarnobylska”. To jest na podstawie reportażu białoruskiej dziennikarki Świetlany Aleksijewicz. Teraz będą spektakle 10, 11 i 12 kwietnia w Teatrze Studio. Chyba ciekawa rzecz. Naprawdę. Ale recenzji jest niewiele.
“Jak Joanna Szczepkowska wywołała burzę”
Tomasz Kwaśniewski
Newsweek Polska nr 14/02.04
03-04-2013
– Teatr przeżywa obecnie inwazję gejów – przekonywał wczoraj w TVN24 wybitny reżyser, a obecnie senator niezależny Kazimierz Kutz. Jego słowa to komentarz do problemu „homolobby” w środowisku teatralnym, o którym kilka tygodni temu powiedziała aktorka Joanna Szczepkowska. Jej słowa wywołały kontrowersje w całej Polsce.
Kazimierz Kutz, fot. Stefan Romanik / Agencja Gazeta
Kazimierz Kutz, fot. Stefan Romanik / Agencja Gazeta
Przypomnijmy. Szczepkowska wywołała burzę swoimi słowami o „dyktacie środowisk homoseksualnych”. Choć kilkakrotnie podkreślała, że popiera prawa małżeńskie dla homoseksualistów, zwróciła też uwagę na to, że w polskim teatrze osoby o orientacji heteroseksualnej są traktowane gorzej.
Jej słowa spotkały się z powszechnym oburzeniem. „Jeśli mamy szczerze rozmawiać o prawach gejów do normalnego życia, to zachowujmy się jak w normalnym kraju i dajmy też prawo do oceniania gejów. Dyktat środowisk homoseksualnych musi się spotykać z odporem, tak jak pary gejowskie muszą się doczekać praw małżeńskich” – napisała.
Później, w rozmowie z „Newsweekiem”, tlumaczyła swoje słowa. – Lobbing to coś więcej. Promuje się swoich, natomiast nie swoich się pomija, wyrzuca z gry. (…) Nieraz też słyszałam od młodych aktorów: gdybym był homoseksualny, to byłoby co innego – mówiła.
Wyjaśniła też, że homoseksualiści spotykają się razem dlatego, że są homoseksualistami. Wówczas osoby heteroseksualne nie są zapraszane. – W związku z tym nie należysz do ścisłego grona. Masz takie poczucie, ale nawet nie możesz zapytać, czy ono jest prawdziwe, bo jak zapytasz, to znaczy, że jesteś homofobem – mówiła.
Kazimierz Kutz: ten problem istnieje
Wczoraj, w TVN24, do tej sprawy wrócił reżyser Kazimierz Kutz, który przyznał rację Szczepkowskiej. – Ja uważam, że ten problem istnieje. Cieszę się też, że jest taka dyskusja o gejach i ogólnie rozumianych prawach człowieka. To jest dzieło Janusza Palikota – stwierdził w „Faktach po Faktach” w TVN24.
Spór o homoseksualistów w Polsce – czytaj więcej!
Odnosząc się do środowiska teatralnego dodał, że w historii jeszcze nigdy nie było „takiej inwazji” gejów w teatrze. – Nie tylko jeśli chodzi o aktorów i reżyserów, ale również o przejmowanie placówek teatralnych – powiedział. Zaznaczył też, że w środowisku teatralnym jest obecnie trzech „bardzo wybitnych reżyserów” i reszta, którzy je psują.
– Joanna sama doświadczyła tego zjawiska. Uważa, że przekracza się pewne granice. (…) Ona mi imponuje, że nadal jest człowiekiem niezwykłej odwagi. Ona przecież jest teraz potępiona – dodał.
(TVN24)