Wszyscy rodzimy się szaleni
Wszyscy rodzimy się szaleni – to tekst jednego z moich ulubionych felietonistów, Wojtka Maryańskiego, który tym razem opowiada o swoich narodzinach.
Wojtek postanowił napisać książkę o Teatrze Szwedzka 2/4 i być może, właśnie w ten sposób mogłaby się zaczynać: Wszyscy rodzimy się szaleni…
Wszyscy rodzimy się szaleni
Jakiś czas temu wpadł mi do głowy koncept, by napisać książkę o Pięknym Teatrze Warszawskim SZWEDZKA 2/4, któremu szefowałem od początku do końca.
Z bliżej nieznanych mi przyczyn zabieram się do pisania , jak pies do jeża.
A może książka powinna zaczynać się tak :
PRZYSTANEK SZWEDZKA
“Wszyscy rodzimy się szaleni. Niektórym to zostaje na całe życie.”
Samuel Beckett Czekając na Godota
Urodziłem się w sobotę dwudziestego ósmego maja tuż po wschodzie słońca, roku tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego, w warszawskim szpitalu przy Solcu, na pierwszym piętrze. Okna pokoju , gdzie leżała mama Krystyna, wychodziły na ulicę Czerwonego Krzyża. Od tego czasu lubiłem mieszkać najwyżej na pierwszym piętrze. Wyżej traciłem pewność siebie, i bardzo często bolała mnie głowa. Pewnie też z tego powodu nigdy nie nauczyłem się jeździć na nartach, czy wspinać się gdzieś wysoko w górach. Musiałem poszukać innej drogi do wolności.
Urodziłem się w jakiś czas po wojnie, choć nie byłem tego świadomy a pewnie, jako przyszły reżyser taką świadomość mieć winienem od pierwszego oddechu. Ale od czego pamięć komórkowa. Kiedy trzeba było, pamięć owa wysłała sygnał do mózgu i w sekundę nadrobiłem zaległości kilku lat, stając się człowiekiem o dużej samoświadomości historycznej. To lekkie spóźnienie stało się niejako moim znakiem firmowym, o czym za chwilę.
Ciekawe, jak będzie ze śmiercią. Prawda jakie to intrygujące zestawienie. Narodziny. Śmierć. Narodziny. Śmierć. Nic to z drugiej strony nadzwyczajnego. Mama rodząc mnie, tym samym, nigdy o tym nie myśląc, skazała mnie na śmierć. Przyjąłem to ze zbuntowaną pokorą. Robiłem i robię wszystko, by czas pomiędzy, najobficiej wypełnić.
Mama podobno bardzo się ucieszyła, że się wreszcie się pojawiłem, bo miałem się urodzić wcześniej, ale ja nie chciałem. Opierałem się ze wszystkich sił, by nie urodzić się pod znakiem Byka. Bardzo natomiast pasował mi znak Bliźniąt, bo to zawsze we dwójkę raźniej i przede wszystkim ten znak powietrzny opiekował się wędrownikami i pracownikami sztuki. Przecież miałem być artystą. Na szczęście ani Mama ani Tato jeszcze nic o moich planach nie wiedzieli, bo mieliby zatrute życie od mojego urodzenia.
Dziadek, Ignacy Maryański, przedwojenny warszawski przemysłowiec, a mąż malarki Heleny Maryańskiej, którą sportretował sam Tadeusz Pruszkowski i której olbrzymi portret towarzyszy mi całe życie, co kilka lat spadając ze ściany. Spadanie obrazu sygnalizowało mi wprost, że Babci Helenie nie podoba się to miejsce, na którym wisi i czas poszukać innego. Odkąd wisi centralnie, wyraźnie się wyspokoiła i nie spada.
Więc Dziadek Ignacy, dumny jak paw, że taki to Wojtek, wnuk mu się urodził, powiedział ojcu, czego nie byłem świadkiem, dlatego mogę coś przekręcić. Dziadek nie wymawiał „r“, co czyniło go bardziej podobnym do hrabiego, niż byłego znacjonalizowanego przemysłowca. Powiedział więc:
– Józiu, proszę ja ciebie. Dobrze, że Wojtek urodził się tobie, a nie Wiesławowi. Bo Fido, tak nazywał mojego wuja, jeszcze się nie ustatkował i gdzie mu tam do dzieci.
Za tym niewinnym słowem „ ustatkował „ krył się bezmiar rozpaczy. Bowiem mój wuj Wiesław i jednocześnie ojciec chrzestny, chirurg znamienity, człowiek o niepospolitej inteligencji, miał jeden problem- pił na umór. Tak, że wszyscy inni pijący chirurdzy, przyglądali się Wiesławowi z niedowierzaniem. Pierwszy raz zetknąłem się z tym wujkowym problemem na moich chrzcinach, w kościele Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim.
Więc mój ukochany wujek prawie mnie nie upuścił na kościelną posadzkę. Tłumaczył się tym, że na dyżurze w klinice profesora Leona Manteuffla, pracy było tyle, że nie odchodził od stołu tylko całą noc operował. I stąd ta nie zwyczajna słabość. Pewnie mówił prawdę. Zapomniał jedynie dodać, że jadąc do kościoła, niby to wprost ze szpitala, wstąpił do knajpy i walnął, co trzeba po ciężkiej pracy i przed trudnym obowiązkiem. Moimi rodzicami chrzestnymi była para chirurgów. Bowiem matką chrzestną była Ciocia Masia, też chirurg, tylko dziecięcy. Na przekór wszystkim chirurgiem nie zostałem….
https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=1233583326813968&id=100004869375099
#teatr