RAZEM, A JEDNAK OSOBNO…
AFRYKAŃSKA SOCZEWKA
Oglądając (czy choćby czytając) sztukę Rolanda Schimmelpfenniga „Peggy Pickit widzi twarz Boga”, raczej nie przyjdzie nikomu do głowy, że powodem i inspiracją jej powstania były problemy kontynentu afrykańskiego, zwłaszcza AIDS, przybierające tam rozmiary pandemii.
Schimmelpfennig został zaproszony do projektu realizowanego w jednym z teatrów w Toronto, w ramach którego miała powstać trylogia dramatyczna, poruszająca problemy Afryki. Podjął zadany temat i… dzieło zaczęło żyć własnym życiem. Sztuka o dramacie Trzeciego Świata stała się krzywym zwierciadłem dla nas, mieszkańców Starego Kontynentu. Paradoksalnie wyraźniej niż problemy Czarnego Lądu zarysowały się w niej nasze własne. Afrykańska soczewka sprawiła jedynie, że wyjaskrawiały, a czasami stały się niemal karykaturalne.
Jesteśmy tak skupieni na sobie, że pomoc tym, którzy walczą o najbardziej elementarne potrzeby: życie,zdrowie, przetrwanie, staje się dla nas jedynie protezą życia duchowego. Niezdolni do wiary czy niewiary, musimy przecież dbać o kondycje naszego sumienia i dobre samopoczucie. Zatem taka „pomoc humanitarna” najlepiej robi nam samym. Przecież nie próbujemy wniknąć w prawdziwy dramat Afrykańczyków, nie próbujemy zrozumieć kierujących nimi wartości ani zgłębić powstających między nimi konfliktów. Mówiąc o problemach afrykańskich, mówimy wciąż dla siebie i o sobie: zagłuszamy sumienie, szukamy przygód, próbujemy na różne sposoby odgrywać altruistów, chwalimy się osiągnięciami, pokrywając je wątpliwą skromnością, próbujemy wskazać winnych naszych niepowodzeń…
Ten nieco cyniczny, podszyty czarnym humorem „portret dwóch par we wnętrzu” nie jest uduchowionym freskiem, ale cyfrową fotografią, zapisującą stan relacji międzyludzkich w cywilizowanym świecie XXI wieku.
Towarzyskie spotkanie „po latach” ludzi o skrajnie różnych doświadczeniach życiowych i zawodowych pokazuje jak daleko im dziś do siebie i jak blisko. Jedni przed laty wybrali małą stabilizację, drudzy altruistyczna przygodę, dzisiaj mino różnic materialnych wszyscy znaleźli się w tym samym punkcie pustego, samotnego życia w parach.
Jednych ciepłe posadki, wygodne mieszkanie w zamkniętym, strzeżonym, monitorowanym osiedlu skutecznie oddzieliły od realnej rzeczywistości i od siebie nawzajem. To, że ktoś jest obok, we wspólny domu, poznają po tym, że jego samochód stoi w garażu. Drudzy w konfrontacji z „prawdziwym” światem, ociekającym potem i krwią poznali jak miałkie może być życie i wzajemne relacje, jeżeli jeszcze można je nazwać wzajemnymi, ale to niewiele zmieniło w nich samych. Pozostali nadal „ludźmi Zachodu”.
Najczęściej bowiem istniejemy sami sobie równolegle, samotni, ale nie zainteresowani sobą dopóki nie zadamy bólu albo nie poczujemy go.
Bo tak naprawdę o czym traktuje dramat Schimmelpfenniga? Przecież nie jest tutaj najważniejszy problem porzuconego gdzieś na Czarnym Lądzie osieroconego dziecka, które przez chwilę miało opiekunów wśród lekarzy pracujących w misji i jeszcze gdzieś daleko, anonimowych dobroczyńców, którzy słali pieniądze i kolorowe listy. Raczej właśnie ci lekarze i ci dobroczyńcy, którzy zdezerterowali przed ogromem ludzkiej tragedii. Wrócili do świata Zachodu, który jednak nie jest gotowy przyjąć ich z powrotem, zasklepiony w swojej cywilizacji, zdolny jedynie do pozornych uprzejmości.
W tej sztucznej relacji czworga kiedyś bliskich sobie ludzi ujawniają się teraz najróżniejsze mroczne niuanse relacji między przyjaciółmi, partnerami i wobec samych siebie… Rozkwitają egoistyczne roszczenia, żale i pretensje. I tylko najciszej upominają się o odrobinę miłości. Głośniej nie wypada, bo przecież są tacy dorośli i umieją, i lubią analizować związki i relacje, przyglądać się sobie, definiować, diagnozować i poszukiwać, ale już nie potrafią „uleczyć samych siebie”. Boją się nawet podjąć leczenie.
_________________________________________________________________________________________
#teatr #Schimmelpfennig
“Prawdziwym schronieniem dla człowieka jest drugi człowiek.”
A jednak oddalamy się od siebie coraz bardziej. Pragniemy miłości, czułości, ciepła, a jednak w dzisiejszym społeczeństwie boimy się do tego przyznać, nawet przed osobą, która przynajmniej z pozoru powinna nam być najbliższa. Przecież to takie “passe”. Skupiamy się na wojnach, globalnym ociepleniu, ekologii, kryzysie gospodarczym, itp. Próbujemy zagłuszyć własne sumienie, które krzyczy do nas, że nie dajemy dość uczucia osobie, która jest blisko i najbardziej nas potrzebuje.
A tak naprawdę jedyną siłą, która może zmienić wszystko jest miłość. A co jeśli wypleniliśmy ją ze swojego życia? Pozostała pustka – czarna dziura samotności. Nie można dać drugiemu człowiekowi czegoś, czego sami nie mamy. Świat jest pełen “samotności w tłumie”, a taka samotność – niezrozumienie naszych potrzeb, odczuwana wśród ludzi “bliskich”, którzy zajęci są swoimi problemami, problemami “wyższymi” i nie widzą innych, jest najgorszą z możliwych.
Może podobny mechanizm sprawia, że w tekście Schimmelpfenniga nie są dla nas ważne problemy Trzeciego Świata, a zaburzone relacje międzyludzkie. W końcu dużo bardziej nas boli dramat rozgrywający się tuż obok nas, bezpośrednio nas dotykający niż to, co dzieje się gdzieś za Morzem Śródziemnym. Nie widzę w tym nic złego, ani egoistycznego, bo prawdą jest, że jeżeli chcemy coś zmienić, każdą, nawet najdrobniejszą zmianę, musimy zacząć od siebie. Nie zmienimy świata, jeśli nie zmienimy siebie, każdy kto twierdzi inaczej, drepcze w kółko.
A siłą, która może zmienić wszystko, jest miłość.
Może warto więc wyjść od bardzo prawdziwego stwierdzenia Rainera Marii Rilke’a, że “Miłość to dwie samotności, które spotykają się i nawzajem wspierają”, a zakończyć zdaniem wielkiego Polaka – Jana Pawła II:
“Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest. Nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi.”